środa, 2 listopada 2011

Festiwal Gdańsk Dźwiga Muze 2011 Dance Edition

Abradab rocks the Mic right
Południe - Północ
Pewnego pięknego weekendu sierpnia (choć pogoda w sierpniu świadczyła o czymś zupełnie innym, to jednak weekendy zawsze są piękne) postanowiłem oderwać się od codzienności i wraz z kilkoma znajomymi wybrać na drugi koniec Polski. Plotki bowiem niosły, że Gdańsk Muzę będzie Dźwigał, i to już nie pierwszy raz. Jako, że Gdańsk piękny jak i Muza zacna, wiele się nie zastanawiałem i po uzyskaniu akredytacji postanowiłem przejechać na drugi koniec Polski z miasta Krakusa do miasta Neptuna. Przewijając na Fast Forward wszelkie perypetie związane z podróżą i zakwaterowaniem, znalazłem się na Placu Zebrań Ludowych by wkroczyć luźnym krokiem na festiwal tańca i muzyki z pod znaku hip ha o pe.

Ponieważ z festiwalu chciałem wynieść jak najwięcej i w pełni wykorzystać te dwa dni już od rana krążyłem pomiędzy namiotami, w których odbywały się warsztaty taneczne z weteranami sceny hiphopowej z zachodniego i wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Zanim przejdę do szczegółowego opisywania tego co w namiotach napiszę jeszcze parę słów na temat tego co poza nimi. Otóż na placu zebrań znajdowało się wszystko co znajdować powinno. Trzy namioty ze stylami: hiphop, street dance i videoclip dance, ściana do graffiti, scena dla młodych MC, scena dla beatboxerów, i dla boyów oraz scena główna z DJem za deckami. Czekaj, czekaj: rap, DJing, B-boying, graffiti i beatbox… toż to przecie książkowe elementy kultury hiphopowej. Rzeczywiście, festiwal Gdańsk Dźwiga Muzę, jak żaden inny festiwal na którym byłem oddawał ducha kultury hiphopowej bez pominięcia żadnego z kluczowych elementów, bez David Guetta i bez autotune’a. Choć nie byłem jeszcze na Hiphop Kempie w Czechach ani Street Dance Kemp w Czechach, ani Urban Dance Camp w Cze… nie, nie, tym razem nie u braci z zza południowej granicy, ale w NiemCZECH;). Pomimo, że nie byłem na tych festiwalach to jednak wydaje mi się, że MTV GDM do tych właśnie najłatwiej porównać, co zresztą potwierdził mój znajomy, który na HHK dwukrotnie był. Jeśli więc MTV zdecyduje się na utrzymanie i rozwijanie tego festiwalu, to może się okazać, że za parę lat wykształcimy sobie nad polskim morzem europejskiej sławy festiwal hiphopowy, taki jakim obecnie stał się Heineken Open’er. Ale to najwcześniej za kilka lat, wróćmy więc do dnia dzisiejszego.

Hip Hop and Ya' Don't Stop...

Muzyka
Rap. Czyli słowa i muzyka, albo lepiej rymy i bity. Przyznam, że moje preferencje muzyczne i oczekiwania wobec wieczornych koncertów były zgoła inne niż zainteresowania ogółu. Moja w tej kwestii relacja będzie więc bardzo subiektywna, ale z drugiej strony - która relacja nie jest? Odmienność moich zainteresowań wynikała zapewne z tego, że wraz ze znajomymi, wiekowo prawie dwukrotnie przewyższaliśmy średni wiek uczestników tej imprezy. Jestem z pokolenia szerokich spodni z krokiem w kolanach, które pamięta kawałki Trzycha i Warszafskiego Deszczu, które album Tede S.P.O.R.T. znało na pamięć. Dla mnie więc bez wątpienia największe wrażenie zrobił koncert Warszawskiego Deszczu, przypominając mi starą dobrą polską szkołę rapu. Ech, kiedy to było… czas nas zmienił chłopaki, proste, robiłem głupoty ale z tego wyrosłem…



- Przerwa na łzę wzruszenia -



Trochę trudno zrozumieć mi cały hype na Grubsona, który pojawiał się na scenie częściej niż reklamy pasty do zębów na Polsacie. Nie wiem co mnie w nim drażni. Może vocal brzmiący jak mix DMXa z Damianem Marleyem? A może polsko-jamajskie brzmienie, którego z założenia nie lubię? Pewnie jedno i drugie. Raczej nie przekonam się do tego rapera, aczkolwiek Grubson nie powinien się tym szczególnie przejmować bo dla 95% uczestników festiwalu to właśnie on był główną gwiazdą wieczoru. Część z widowni Grubsona i Abradaba nie dotrwała bowiem do koncertów Das FX i Chali 2na. Cóż, różnica pokoleń. Das FX i Chali to już weterani, Grubson to najwyraźniej przyszłość, a na pewno teraźniejszość.
GrubSon - Na szczycie, w rzeczy samej... 


Koncert Das FX składał się głównie z klimatu. Przyznam, że nie znałem kawałków tej nowojorskiej grupy, poza klasycznym Real Hip Hop, ale zdaje mi się, że spożycie przez nich zwiększonej ilości ziół przed koncertem sprawiło, że sami również nie do końca je pamiętali. Większość koncertu upłynęła na nawoływaniach ze sceny w stylu: ‘Put your hands up hiiiiii’, ‘When I say hip, you say hop’, Na ich koncercie nastąpił jednak najlepszy epizod całego festiwalu. W pewnym momencie jeden z członków grupy, bodajże Skoob wezwał do siebie pięciu eMCe z widowni, którzy byliby gotowi wystąpić z nim na scenie. Na odzew nie trzeba było długo czekać, pięciu składaczy rymów wskoczyło na scenę, żeby po chwili wyrzucać z siebie wers za wersem. Z całej piątki jeden płynął z lepszym inny z gorszym freestylem, jeden zaprezentował też nieco oszukany freestyle siląc się zwrotką swojego kawałka bo jego słowna improwizacja brzmiał jak ta Eminema w 8mej Mili. Mniejsza o tą czwórkę, bo najważniejszy był ten jeden, który (za mikrofon zdaje się chwycił jako drugi) popłynął z prawdziwym, spójnym i sensownym freestylem zakończonym wersem mówiącym że „w tym momencie na tej scenie spełniają się jego marzenia”. Now, how cool is that?! Publiczność doceniła młodego emce deszczem braw (albo przynajmniej zapamiętałem to jako deszcz).



Graffiti, DJing & Beatbox…
Bruk Brothers, na festiwalu GDM jeszcze bezimienni
Ściana do graffiti była moim zdaniem najsłabszym elementem całego festiwalu. Choć miejsca było sporo i każdy kto chciał mógł podejść do niej i wyrazić siebie za pomocą puszki i farby to jednak chętnych było niewielu. Pomimo licznych nawoływań z głośnika nie wielu zdecydowało się tam podejść. Dlaczego? Być może dlatego, że na festiwalu nie było najwyraźniej zbyt wielu graficiarzy, którzy potrafią wrzucić na ścianę coś co później można nazwać street artem, a ci którzy nie mieli pojęcia czym to się je i jak to się robi nie za bardzo mieli gdzie uzyskać porady. Przy punkcie graffiti niewiele się działo, zainteresowani podchodzili nieśmiało nie bardzo wiedząc o co pytać i o co prosić. Moim zdaniem w przyszłym roku, warsztaty z graffiti powinny być zaplanowane nieco lepiej bo choć w harmonogramie znajdowała się taka pozycja, to na żywo trudno było mi jej doświadczyć.
Zarówno DJe jak i beatboxerzy dbali o to, żeby na festiwalu ciągle coś płynęły dobre cięte dźwięki. Dje wymieniali się co jakiś czas na scenie głównej, z kolei beatboxerzy na podeście na środku placu najpierw szkolili warsztat poczym pod okiem jury w postaci Dharniego z Singapuru, Roxorloops z Belgii i Blady Kris z Polski stoczyli finałowe pojedynki na dźwięki… niestety wiele więcej na ten temat nie jestem w stanie powiedzieć bo dokładnie w tym czasie przebywałem na jednej z najlepszych, teoretycznych lekcji hiphopu jakie kiedykolwiek miałem okazję wziąć. A lekcji tej było na imię Mr Wiggles.



Hey girls, hey boys, superstar DJs, here we go!!!
Bboying
Choć raczej na tym festiwalu więcej było samego hiphopu i poppingu niż bboyingu, więc może lepiej powiedzieć ogólnie – taniec. Taniec… tym właśnie festiwal GDM odróżniał się od wielu innych wakacyjnych festiwali, że na koncertach nieraz bardziej chciało się spoglądać na płynącą do muzyki widownie niż na samą scenę. Tak był na koncercie Cali 2Na, czyli głównej gwiazdy drugiego dnia. Kiedy rozglądnąłem się w koło po prostu nie mogłem oderwać oczu od bansujących ludzi. Don’t stop the body rock! W poprzednim artykule podsumowującym FNF Summer Intensive zarzucałem polskim tancerzom, że ogromna większość z nas nie potrafi freestyle’ować. Z tego zdania się nie wycofuje, jednak muszę zaznaczyć, że na festiwalach takich jak Gdańsk Dźwiga Muzę ilość tancerzy potrafiących swobodnie interpretować muzykę jest o znacznie większa. Nic dziwnego – na taki festiwal przyjeżdżają przecież głównie wyznawcy oldchoolowego hiphopu, w którym freestyle to podstawa, a choreografia to największe zło. W naszym kraju, podobnie zresztą jak na całym świecie wykrystalizowały się dwa światy hiphopu (w celowym i pogrubionym cudzysłowie). Tancerze street dance, dla których hiphop to jedynie Elite Force Crew, Electric Boogaloos i RockSteady Crew, oraz tancerze LA Style dla których hiphop to Movement Lifestyle, Young Lions, Essence, SoRealCrew i centra szkoleniowe takie jak Debbie Raynolds czy Millenium w Los Angeles. Ci pierwsi zarzucają drugim, że to co tańczą nie kwalifikuje się jako hiphop i może być nazwane wyłącznie street jazzem, Ci drudzy z kolei zarzucają pierwszym archaiczność, hermetyczność i zamknięcie się na zmiany jakie niesie ze sobą ewolucja tańca ulicznego. Myślę, że za parę lat emocje za oceanem opadną, co pewnie z kolei przeniesie się i na stary kontynent. Już teraz jedna i druga strona wypowiada się mniej stanowczo i autorytarnie niż jeszcze jakiś czas temu. Każdy z młodych tancerzy LA w pierwszych zdaniach nauczania powtarza jak mantrę ‘learn foundations… study the roots… know your history…’. Mr Wiggles, który jeszcze nie dawno pisał na swojej oficjalnej stronie ‘hiphop choreography always sucks!’ w Gdańsku wypowiadał się już w znacznie bardziej wyważony sposób.



Streetowe kocury spragnione wiedzy na wykładzie Mr Wigglesa
Mr Wiggles says…
No właśnie, Mr Wiggles… choć o tej barwnej postaci słyszałem nie raz, to nie miałem do tej pory okazji być na jego zajęciach. Cieszę się, więc, że udało mi się to tym razem, bo były to jedne z ciekawszych lekcji jakie kiedykolwiek wziąłem. U pana Wigglesa nie poznałem wprawdzie jakichś niesamowitych kombinacji ruchowych, bo jego zajęcia sprowadzały się do najbardziej podstawowych podstaw i najgłębszych korzeni - do studiowania takich ruchów jak body rock, bounce, skate, back step, powerturn itp. Ale nie po to tam szedłem. Albo może inaczej, szedłem właśnie po to, aby zażyć hiphopu u jego korzeniu i w najczystszej pierwotnej wręcz formie. Wiggles to bowiem członek takich grup jak Rocksteady Crew czy Elecric Boogaloos, które dały początek stylom tańca hiphop dance, popping i locking. Każdy, kto dziś szaleje na punkcie tanecznych sensacji Youtuba rodem z Los Angeles, powinien obowiązkowo wziąć udział w zajęciach jeden z osób, które ten styl stworzyły. Hiphopowcy, mają tą wyjątkową szansę, której nie mają, tancerze innych gatunków tanecznych - poznać na żywo prekursorów gatunku. Hiphop jest na tyle młodym tańcem, że jego twórcy wciąż żyją, tańczą i jeżdżą po świecie. Ci którzy dali początek tańcu modern, jazzowi czy tańca współczesnemu od dawna tańczą już po tamtej stronie, a ich taneczne dziedzictwo możemy poznawać wyłącznie dzięki ich tanecznym wychowankom, książkom czy nagraniom archiwalnym. Głównym przekazem Wigglesa było uświadomienie polskim tancerzom bez pamięci zakochanym w choreografiach, że hiphop od zawsze był i zawsze będzie social party dance, czyli tańcem klubowym mającym za zadanie jednoczyć bawiących się ludzi. Patrząc na znane mi kluby faktycznie wielu w naszym kraju o tym zapomniało. I mówię teraz o tych, którzy przychodzą do klubów potańczyć i którzy kochają i potrafią to robić. Nasz klubowy taniec rzadko łączy ludzi! Jeśli ktoś potrafi tańczyć to najczęściej tak bardzo zagłębia się w swoim tańcu, że totalnie zapomina o otaczających go ludziach na parkiecie. Jeśli na parkiet wkroczą Bboye, lub Popperzy to najczęściej zamykają się w swoich własnych grupkach gdzie wzajemnie pokazują przed sobą skilla. Inna sprawa, że w wielu przypadkach to również dziewczyny zamykają się na wszelką formę integracji tanecznej skupiając w trzyosobowych grupkach tańcząc w okół torebki, która leży pomiędzy nimi. Paranoja… ale o tym może kiedy indziej :) wróćmy jeszcze do festiwalu.




Poza Wigglesem wziąłem jeszcze udział w zajęciach Briana Greena, J.C. Winstona, Fabrice Labrany i Justyny Lichacy. Gdybym miał opisywać zajęcia każdego z nim ten artykuł przeciągnąłby się jeszcze o kilka stron, a tego naczelny pewnie by mi nie wybaczył, zatem postaram się streścić. Brian Green to podobnie jak Wiggles, jeden z prekursorów gatunku. Jego umiejętności i wiedza jest faktycznie wybitna, jednak w przeciwieństwie do Pana W, Brian nie wzbudził u mnie zbyt wielkiej sympatii. Wręcz przeciwnie, miałem wrażenie, że Brian koniecznie chce nam udowodnić, że choć wydaje nam się, że coś tam umiemy to jednak jedynie nam się wydaje, z każdym kolejnym krokiem trudnej koordynacyjnie choreografii spoglądał na uczestników z wyrazem coraz większej ironii, a na samym końcu praktycznie pokładał się ze śmiechu. Wprawdzie, rzucił nam na pocieszenie hasło: ‘I’m not laughing AT you, but WITH you’ ale nie zabrzmiało to szczególnie przekonująco. Cóż, bądź co bądź z tej lekcji też można się było czegoś nauczyć – spokoju i pokory. Na zajęciach JC i Fabrice również trafiłem na choreografie, jednak obydwaj zaprezentowali coś zupełnie innego. JC na całkowitym groove, w starym stylu, Fabrice na mocnym spięciu do robiącej się coraz popularniejszą muzyki dubstep. Tak, to było coś innego. U Justyny dostałem porządną dawkę house’u którego akurat w Krakowie bardzo mi brakuje. Praktycznie nikt nigdzie tego nie tańczy. Szkoda. Na końcu zajęć Justyny udało mi się załapać jeszcze na płytkę z jej wspólnym projektem taneczno-filmowym pt. ‘Zamknij oczy’ wyreżyserowanym wraz z Pawłem Łukomskim. Powiem tylko tyle, że niezależnie ile rozgłosu uda się zebrać temu projektowi to i tak będzie za mało. Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze napisać o tym szerzej bo naprawdę warto. Ci, którzy jeszcze nie widzieli powinni koniecznie obejrzeć go na youtube, bo znajduje się tam w całości (w dwóch częściach).
Tyle odnośnie edycji 2011. W moich odczuciach wypadła naprawdę nieźle, choć brak mi porównania do edycji zeszłorocznej. Czuję jednak, że za rok, znów zdecyduję się odwiedzić ten festiwal i tym razem osobiście doświadczyć czy ulega on zmianom i czy są to zmiany na lepsze.

PS:
Za zdjęcia wielkie dzięki przesyłam dla Marty Szreder z Gdańska, która uchwyciła na swoim aparacie wiele fajnych scen z tego wydarzenia:)





MTV - Gdańsk Dźwiga Muzę 2011

Newer Posts Older Posts