Grupa, czy indywidualizm. Kariera w zespole czy freelancing. To kwestia indywidualna, jeden czuje się lepiej kiedy otacza go zespół osób, z którym jest się w stanie porozumieć. Inni wolą samemu stawiać czoła wyzwaniom i zarówno upadki jak i sukcesy przypisywać wyłącznie własnym wysiłkom. Takie dylematy towarzyszą też zapewne niejednemu tancerzowi, czy choreografowi, który rozpocznie już swoją karierę zawodową. Jednak niezależnie od tego jaką drogę tancerz wybierze, w obliczu potencjalnych pracodawców powinien umieć mówić wspólnym z innymi tancerzami głosem. Dzięki temu, większe są szanse na przeforsowanie praw, które mu przysługują i wyegzekwowanie godnych warunków pracy i honorarium.
Taneczne
lobby? Do tego w Polsce jeszcze długa i wyboista droga, ale coś zaczęło się dziać przy okazji
Pierwszego Kongresu Tańca, który odbył się w Warszawie 9-11.05 tego roku. Trzeba jednak podkreślić, że kongres skupiał się jednak na tancerzach, którzy zawód swój wykonują na deskach teatrów, nie było na nim miejsca na komercyjną stronę tańca, a szkoda, przecież ta forma rozwija się w Polsce w równym jeśli nie większym stopniu niż ta artystyczna i tancerze komercyjni również powinni walczyć o swoje prawa. W przeciwnym wypadku, będą nimi rządziły wyłącznie prawa rynku, a żadne prawo nie jest chyba tak bezlitosne niż to które sam ustala rynek.
Telewizyjne programy przyniosły tancerzom komercyjnym wiele dobrego - możliwość częstszego występowania na licznych pokazach, większe zainteresowanie szkołami tańca. Są jednak również niedźwiedzie przysługi, które boom przysporzył tancerzom profesjonalnym i zawodowym. Dokładnie rok temu, moja znajoma tancerka ragga jam –
Aga Bota gościła jako choreograf na niemieckiej imprezie
Street Dance - Hip Hop Day 2010 we Frankfurcie. Na moją prośbę przeprowadziła krótki wywiad z Tomem Woll’em, jednym z niemieckich tancerzy street dance. Jedno z pytań, które mu zadałem dotyczyło popularności tańca w Niemczech przed i po erze YCD. Pamiętam, że zaskoczyła mnie wtedy jego odpowiedź pozbawiona entuzjazmu wobec tego programu. Przeciwnie, Tom stwierdził, że kiedyś tancerze w Niemczech zarabiali duże pieniądze za występowanie na koncertach i w teledyskach. Dziś, kiedy taniec jest tak popularny, wiele osób gotowych jest trząść tyłkiem przed kamerą za darmo, a niektórzy piosenkarze, którzy w dobie kryzysu sami muszą liczyć się z funduszami, wolą zrezygnować z profesjonalistów na rzecz bujających się za darmoszkę amatorów.
Moim zdaniem jednym z największych błogosławieństw, ale także jednym z największym przekleństw dzisiejszych czasów jest praktycznie nieograniczona dostępność wszystkich do wszystkiego. Kiedyś, aby świat zobaczył młodego artystę, ten musiał odbić się od dziesiątek drzwi, aż w końcu na tym właściwym castingu dostrzegła go właściwa osoba, która po przejściu szeregu dalszych etapów, w końcu zaprezentowała go szerszej publiczności. Posiadanie teledysku w telewizji było już pierwszym dużym krokiem w kierunku sukcesu. A dziś? Żeby nakręcić ‘teledysk’ wystarczy kamerka internetowa dostępna praktycznie w każdym laptopie. Żeby pokazać go światu wystarczy kilka kliknięć na youtube, a następnie wrzucenie go na tablicę na Fejsie. I już. Możesz stać się lokalnym celebrytą. Sytuacja jest jaka jest i nawet największy atleta choćby i zjadł tysiąc kotletów jej nie zmieni. Jedyne co można zrobić to się do niej dostosować. Część artystów z LA odkryła już jak wykorzystać te media (praktycznie każdy tancerz z
Debbie Reynolds i
Millenium studio), część zapiera się przed nimi rękami i nogami (
Brian Green, Suga Pop i inne stare koty wciąż działające w przemyśle tanecznym). Moim zdaniem rozsądniej robią Ci, którzy godzą się z faktem, że z Internetem nikt nie wygra i albo nauczą się go wykorzystywać, albo sami zostaną przezeń wykorzystani. Najrozsądniejsze jak do tej pory podejście zapoczątkowała grupa choreografów z San Diego zakładając stowarzyszenie
Movement Lifestyle, o którym nie raz wspominał już w swoich artykułach
Maciek Cielecki.
Lyle Beniga i
Sean Evaristo tworząc wraz z kilkoma przyjaciółmi ML nadali zupełnie nowego wymiaru choreografiom, uczonym w swoich tanecznych studiach na cotygodniowych zajęciach. Wcześniej nagrywane komórkami materiały, które różnymi drogami przedostawały się do sieci, nagle zaczęły mieć wysoką jakość pod względem montażu, dźwięku, a czasem również scenariusza i fabuły. Nic dziwnego, że kanały YT obu panów, a także studia ML i wielu choreografów z nimi związanymi zostały prędko subskrybowane przez rzesze miłośników tańca. W jaki sposób przekłada się to na dobrobyt tych tancerzy? Przecież YT jest za darmo, a na reklamach wyświetlanych pod filmem właściciel kanału może po pół roku zarobić co najwyżej na zgrzewkę wody mineralnej. Chodzi oczywiście o promocję. Najbardziej rozpoznawalni i uwielbiani celebryci taneczni to pewniak gwarantujący sukces przy organizowanych na całym świecie warsztatach i eventach tanecznych. Organizatorzy wiedzą bowiem, że popularność z Internetu przełoży się na real life i jeśli postawią na takie nazwiska frekwencja entuzjastów tańca będzie zadowalająca. Tak producenci Ushera zrobili z Justinem Bieberem i historia pokazuje, że źle na tym nie wyszli. Pewnie niebawem, headhunterzy taneczni szukający kandydatów do trasy koncertowej gwiazd muzyki pop (jeśli już tak nie robią) obok tradycyjnych castingów będą również skanować zasoby youtube poszukując najpopularniejszych tancerzy sieci. Żeby daleko nie szukać, najlepszym przykładem tanecznego youtube'owego fenomenu jest grupa
Quick z Norwegii, która szturmem podbija światowy rynek taneczny w 2012. Podobnie sytuacja wygląda z francuskimi bliźniakami
Les Twins, których taneczne ewolucje widział już w Internecie każdy szanujący się streetdancer w Polsce.
Aby przetrwać na rynku trzeba się dostosować nie załamując rąk i nie płacząc, że kiedyś było lepiej. Beyonce i Jay-Z to jedna z najbogatszych par biznesu muzycznego pomimo tego, że ich najnowsze albumy do większości fanów trafiło zapewne dzięki pirackim torrentom. Budżet Jay-Z i B jest jednak w stanie przetrać to uszczuplenie majątku dzięki temu, że dochody z płyty to zaledwie kropla w morzu przychodów generowanych przez ich dwuosobową korporację. Ciuchy, napoje, perfumy, filmy… dziś, żeby artysta mógł wydawać muzykę musi generować zyski na dziesiątki innych sposobów pokrewnych jedynie z działalnością core’ową. Stąd obok warsztatów tanecznych warto, otworzyć własny clothing line i przy okazji letnich lub zimowych zjazdów oferować spodnie, które chyba w przypadku każdej z trzech dominujących na rynku szkół (
FNF, FPC i
SDA) rozchodzą się zawsze jak świeże bułeczki. W przeciwieństwie do sztuki, która po śmierci artysty obroni się sama shobiznes musi się bronić już za życia i wygra w nim ten, kto poza warsztatem tanecznym potrafi wykorzystać jeszcze techniki marketingowe. Dance is life, owszem… ale również life is brutal. Żeby tańczyć trzeba najpierw (za coś) żyć.